"Nikt mądrości ich zrazu nie pojmie zakryją ją rzucą na cmentarz Monmorency, kiedy odpomną je późni wnukowie cyfrując karty makiem zapisane odetchną cyprysy żalem poruszone i łza z nich kapnie o wieki spóźniona”
Stanisław Stanik "Cyprian"


WYWIAD

BARWY I ODCIENIE POEZJI
z poetą, krytykiem, publicystą Stanisławem Stanikiem
rozmawia Piotr Stanisław Król

Stanisław Stanik - ur. wg akt urzędowych 7.08.1949, właściwie 31.05.1949 w Małoszycach, dawniej woj. kieleckie. Studia magisterskie ukończył w Lublinie, otrzymując za pracę z dziedziny teatrologii nagrodę rektorską. Pracował jako redaktor w „Echu Dnia", „Kierunkach", „Inspiracjach", „Myśli Polskiej", „Nowej Myśli Polskiej". Zadebiutował na łamach prasy wierszem pt.: „Objęcie” (1968), pierwszy tomik wierszy pod tym samym tytułem wydał w 1990 roku. Ma na koncie 15 pozycji książkowych. Uprawia poezję, prozę i krytykę literacką. Wydał 7 tomów poetyckich i 5 krytyczno-literackich oraz zbiór opowiadań. Publikował na łamach przeszło 100 tytułów prasowych (razem ponad 1300 materiałów). Interesują go problemy narodowe, egzystencjalne, religijne. Otrzymał pierwszą nagrodę w Łódzkiej Wiośnie Poetów. Za działalność społeczną otrzymał dyplom ministra kultury. Mieszka w Warszawie, czas wolny spędza na działce pod Pułtuskiem.
        Piotr Stanisław Król - Od kiedy czuje się Pan poetą?
        Stanisław Stanik - Jestem poetą od czwartej klasy szkoły podstawowej, kiedy to bawiąc się z kolegami na podwórku, zostałem przez nich odtrącony: obrażono mnie, już nie wiem, z jakiego powodu. Pobiegłem do domu i napisałem kilka linijek mojego pierwszego w życiu wiersza - skargi na niesprawiedliwość. Pisałem potem wiersze zupełnie bez krzywdzącego pretekstu, nawet chciałem wydać ich tomik w siódmej klasie (szkoły podstawowej) - bez rezultatu. Zadebiutowałem wierszem w 1968 roku w lubelskiej „Kamenie", będąc studentem I roku polonistyki, zaś mój pierwszy tom poetycki „Objęcie” wydałem dopiero w 1991 roku. Ale tak naprawdę poetą czuję się dopiero teraz. To znaczy taki jest wniosek z sytuacji, kiedy nie ja jeden mówię, że piszę wiersze, dobre wiersze, ale tak mówią krytycy, a publikują mnie najlepsze tytuły prasowe. Wierzę, że moje nominowanie się na poetę nie jest bezpodstawne.

        Zatrzymajmy się przez chwilę przy Pana tomie debiutanckim - „Objęcie", który zresztą otrzymał tytuł od pierwszego drukowanego Pana wiersza. Co chciał Pan w nim przekazać, jak został przyjęty?
        Ten zbiorek rodził się przez długie lata, stąd był trochę niespójny. Zawierał liryki i z 1968 roku, i nagrodzone I nagrodą w Łódzkiej Wiośnie Poetyckiej z 1991 roku, nie mówiąc o utworach czasu przejściowego. Będąc wszak niespójnym, zwrócił na siebie uwagę. Miał kilka recenzji, prawie same życzliwe (co tym ciekawsze, że Jan Zdzisław Brudnicki, krytyk, na skrzydełku tomiku napisał, że przyszłość moja jako poety, poety - dodam: spóźnionego, ewokuje różne możliwości). Tak, zgadzam się, mój debiut książkowy z różnych względów, także z zaniedbania, jak na poetę był takim „zaśpiewem” człowieka - powiedzmy - w wieku dojrzałym. Ale, proszę zważyć, odezwał się z Berkeley Czesław Miłosz i pochwalił szczególnie jeden wiersz, „Motyl” (chyba pasował do sytuacji życiowej poety), choć raczej czynił zastrzeżenia, że niektóre są zbyt abstrakcyjne (z czym się niezupełnie zgadzam, bo przymierzone do pewnych stanów psychiki, których nie brał pod uwagę, dokładnie ją wyrażają). Ale - tak - oddaję honor Miłoszowi, jego radę o potrzebie nasycenia wierszy konkretem wziąłem sobie do serca, a że z natury jestem rzeczowy, wypełniam moje wiersze realnością, uchwytnością.

        Jak zostały przyjęte następne tomiki, a wydał ich Pan, o ile wiem, siedem?

        Różnie. Drugi zbiór poetycki, „Rozstajne drogi", był chyba najciekawszy, aczkolwiek wydany sposobem chałupniczym, za to z rewelacyjną grafiką Anny Rakasz. Jeden z jego wątków: dramat egzystencjalny człowieka, rozbicie osobowości, dążność do samozniszczenia - znalazł zrozumienie u redaktor III programu Polskiego Radia, Grażyny Gronczewskiej i trafił na antenę radiową. Nie nabrał tonu tylko indywidualnego, symbole dewiacji przerzucone zostały na całe społeczeństwo, i tak np. wyrażały się w jednym z wierszy:
Mój naród mieszka w szpitalu zamkniętym,
Chociaż choroba jego nie jest zaraźliwa.
        Były to czasy przemian, siłowania się przeszłości komunistycznej z tendencjami „nowego układu". Tak, to był ciekawy tomik, na nieszczęście wydany w małym nakładzie.
Potem zwróciłem się ku motywowi miłości, jakby emocji innego rodzaju, wydając monotematyczny „Pamiętnik miłosny". Był potem bezbarwny, trochę jakby religiancki, tom „Pomiędzy", wydany z amatorska. Dwa następne tomy, „Płacz zapiekły, miłość, choroba, śmierć” i „Żywioły obłaskawione” - drukowane u znakomitego mecenasa młodej literatury Kamila Witkowskiego - sprawiły, że zostałem „zauważony” przez szerszą krytykę. Ostatni mój tomik „Pocztówki wiarygodne", to ukłon w stronę estetyzmu, powściągliwości i pierwotnych zauroczeń (choćby rustykalnych). Jest to droga przyśpieszona, ale mająca swój umotywowany porządek: zmierzam do całkowitego wyspowiadania się z tęsknot, obsesji, win, by u końca - jak ja sobie to przedstawiam - złożyło się wszystko w jeden, skończony sen.

        Wspominał Pan o podejmowaniu w swej poezji wątków egzystencjalnych, wręcz patologicznych - jak ja to odczułem - w ujmowaniu psychiki ludzkiej, wyrażających bardzo skomplikowane, czasami wręcz chore wnętrze autorów?

        Zgadza się. Powiem otwarcie: patologia ludzkiej osobowości, jej niejako wynaturzenie, częste u pisarzy, czy to jako przejawy schizofrenii czy depresji, czy innych, nie tak dojmujących przypadłości, bardzo mnie zainteresowała. Ale podszedłem do tego zagadnienia nie jako poszukujący sensacji, ale - przeciwnie - jako brat tych Bogu ducha winnych ludzi, którzy cierpią z nadziei na unormalnienie stosunku człowieka do człowieka, każdego człowieka (wcale nie chodzi tu o czujących „inaczej"), a te cele chciałbym osiągnąć przez pokazanie atutów i osiągnięć poetów, w ogóle twórców wewnętrznie „naznaczonych". Proszę sobie wyobrazić, że chorymi - można powiedzieć osobowościowo (psychicznie) byli i Kniaźnin, i Norwid, i Witkacy, i Peiper, i Krzysztoń, i Stachura, i Wojaczek. Tak, są i chorzy zagraniczni, znakomicie przyswojeni przez swoich rodaków: Swedenborg, Hoelderlin, Strindberg, Nietzsche, Plath, Sexton. Nawet byli genialni chorzy na „nienormalność” artyści i w innych sztukach: van Gogh, Munch, Niżyński. Tu nie chodzi wcale o sensację - choć piszę książkę na ten temat na poły odkrywczą. Chciałbym raczej wyrazić, że w stosunku do „innych” brak nam tolerancji - i w życiu prywatnym i publicznym - tolerancji często dla umysłów genialnych, które nie poddają się jakiemuś zaszufladkowaniu w jednostce „zdrowotnej” u tzw. osiłków czy prostaczków.

        Jak Panu się wydaje, dlaczego tak znaczny procent ludzi sztuki okupuje swój talent, wysiłek twórczy tak ogromnym kosztem: życiem osobistym, własnym zdrowiem?

        Artysta płaci wielką cenę za swoją bezkompromisowość, za obsesję, szukanie prawdy i służenie jej, za przemęczenie, i nie tylko - po nocach pracy i ustawicznego myślenia o nowych kompozycjach i rozwiązaniach. Podobno w chorobach wnętrza rzecz rozchodzi się o dysfunkcje przysadki mózgowej (w schizofrenii), i w niedoborze litu (w depresji) lecz jasnych ekspertyz co do przyczyn tych chorób, tak bardzo ciągnących się za artystami - nie ma. Chyba rzecz nie odnosi się tylko do rozregulowania narządów. Tak więc, patrząc na sztukę i od tej strony, nie paszport osobisty (prawidłowość psychiczna czy w ogóle fizyczna, płciowa, wzrokowa itd.) powinna decydować o wartości artystycznej dzieła jednego czy drugiego autora. Tu tylko powinno obowiązywać najbardziej demokratyczne kryterium - piękno dzieła, jego odkrywczość, głębia, do jakiej dociera.

        Jaka jest kondycja naszej współczesnej poezji? Pytam Pana nie tylko jako poetę, ale i krytyka literackiego, bo i tę ostatnią dziedzinę Pan uprawia?

        Na to pytanie każdy odpowiedziałby inaczej. Według niektórych poezja nasza jest dobra, bo ilościowo przebija produkcję z lat PRL-owskich. Według strategów - różna, lepsza po ich stronie, gorsza - po przeciwnej. A nadmienię, że potworzyły się w kulturze straszne koterie i żadna z nich nie dopuszcza, by po stronie przeciwnej był ktoś utalentowany, no - zauważalny. Z mojego punktu widzenia - a nie narodowego, choć z tą opcją mam już długoletnie związki - poezja polska „psieje” z dnia na dzień. Kiedyś odgrywała rolę w polityce - przez podteksty, aluzje, niedomówienia, kształtowała wrażliwość, przynosiła zyski - tak wydawnictwom jak i autorom wyznaczała rangę naszego wkładu w kulturę światową. Teraz, poza trzema, czterema nazwiskami: Szymborska, Różewicz, Bryll, ks. Twardowski - nie liczy się, nikt nie chce jej czytać. Sam byłem świadkiem wieczoru autorskiego, kiedy na Brylla przyszło kilkanaście osób. Poezja pod względem artystycznym cofnęła się w rozwoju. Pisuje się teraz wiersze często użytkowe, zgrabne limeryki, (oby!) - na zebraniach SPP podobno sąsiad ripostuje limeryki sąsiada, laurki, a także utworki okolicznościowe czy okazjonalne (np. pod profil gazety) i one zastępują wiersze ambitne, świeże, otwierające jakieś zaskakujące perspektywy. Powiem i to, że wielu poetów zamilkło, wielu tych znanych, a już najzupełniej prawie cała nowa fala (Zagajewski, Barańczak, Lipska, Krynicki, Mocarski „and so on"). To by świadczyło, że poezja cofa się w rozwoju, w każdym razie idzie nową, może boczną drogą. Zresztą nie ma co rozdzierać szat, bo role poezji z powodzeniem zastępują nowe środki przekazu: film, muzyka, internet, a nawet i telefon komórkowy.

        Czy zatem wiek XXI to początek końca poezji, w jej społecznym wymiarze?
        Nie, na pewno nie. Poezja straciła (a raczej ograniczyła) swoją funkcję ludyczną. Minęły bezpowrotnie czasy, gdy Majakowski na stadionie w obecności 100 tys. widzów recytował: „Lewa - prawa - marsz". Skończyło się dobre prosperity akademii, gdy np. na 1 Maja czy na rocznicę Rewolucji Październikowej obowiązkowo trzeba było wygłaszać Gałczyńskiego, Broniewskiego i może Jastruna. Odeszły czasy, gdy kilkudziesięciotysięczne nakłady wierszy o socjalizmie, pracy i sprawiedliwości dziejowej rozchodziły się po kraju za małe grosze. Czy w świetle takich faktów można powiedzieć, że teraz poezja skończyła się? W świetle takich się skończyła, w świetle nowych - nie. Już nie dla zaśpiewu, nie dla melorecytacji, nie dla agitacji pisze się teraz - na ogół - wiersze. Są intymne, głębokie, często trzeba nad nimi pomyśleć, odkryć w nich drugie dno - a więc smakowanie ich odwołuje się do całkiem nowych zmysłów i nadaje się na odmienną trybunę. Funkcjonowanie poezji - tej nowoczesnej - może brać za przykład sytuację amerykańską. Tam ona funkcjonuje po uniwersytetach, collage'ach, oddają się jej osoby egzaltowane i mózgowcy, sypiący wielosłowiem i skąpi w słowa, obdarzeni powabem osobistym i gburowaci - różni poeci. Ale tam, jak chyba na całym świecie, nie tylko same wiersze decydują o wielkości ich twórcy, także i jego życie, jego legenda i los - to jest wielka szansa dla poetów, ale i ich przekleństwo.

        Czy nie sądzi Pan, że w ostatnich latach, przynajmniej w Polsce, nastąpił zwrot ku prozie, i to niekoniecznie realistycznej, lecz ku prozie wręcz „fabularnej"?

        Jest to zjawisko zauważalne na całym świecie. Ludzie lubią czytać o innych, przeważnie o lepszych, a jak o gorszych, to możliwych do naprawy światach, poza tym - proza... nadaje się do radia, do telewizji, do filmu - oczywiście przetworzona. Znakomicie koresponduje z nowymi środkami przekazu, z mass mediami. Powiem rzecz może wątpliwą, ale proza ostatnimi czasy bywa nakręcana przez polskie lobby opiniotwórcze, bo - jak należy mniemać - za lat piętnaście, dwadzieścia - po dwóch poetach noblistach, następnym noblistą będzie prozaik. Lansuje się więc Masłowską, Kuczoka, Stasiuka, Huelle, nawet starszawego Pilcha, kto wie, może jakiś beletrysta-outsider, w tej chwili jeszcze nieznany, załapie się na Nobla. To jest myślenie strategiczne i wcale niewiele może mieć wspólnego z rzeczywistością. Dość, że poezja (tak, to prawda) po wielkich sukcesach międzynarodowych, po zastąpieniu jednych jej generatorów w drugie - przeżyła się. Ale nie przegra, nie umrze, może nawet przystroi się w barwniejsze piórka?

        Wydał Pan siedem tomików wierszy, to wiem, a co dalej? Jakie ma Pan nowe plany poetyckie?
        Tak, myślę o nowym tomie wierszy, mam go. Nie mówiłbym o nim, gdyby nie był gotowy i nie czekał na opublikowanie, w przyszłym roku. Nosi tytuł „Cofnięcie czasu” i stara się oddać nastrój dzieciństwa spędzonego na wsi, w Opoczyńskiem, a także letnich wypoczynków w domku pod Pułtuskiem, też na wsi. Poprzez przyrodę chcę oddać prawa obowiązujące na tym świecie, szczególnie dotyczące ludzi, niepowtarzalność przeżyć w kontakcie z naturą, miłość w rodzinie. W odczuciu piękna cofam się do dalekiej przeszłości, do dzieciństwa, stąd tytuł tomiku, a wiersz go otwierający jest jakby autobiograficzny i przedstawia taką upoetyzowaną sytuację:
pod okienkiem stuk puk
otwórz chłopcze
to ja nie poznajesz?
tak wyglądasz po latach czterdziestu z okładem

nie sądź mnie surowo
że włosy mi zrzedły
głos mam mniej dźwięczny
przybyłem na wadze

mówię bo często będziesz patrzał
a patrząc co widzisz opowiadał
i choć niby wszystko jasne - ja to ty - wiedz
że po latach w znacznej mierze
ciebie jak i twój świat zapomniałem
        Wiersze zatem traktują głównie o czasie minionym, czasie zapomnianym, ale jakby odtwarzanym przez sobowtóra bohatera lirycznego. Może samego bohatera, tylko cofniętego o lat czterdzieści. Tu nadmienię, że w Warszawie mieszkam już prawie 30 lat (w przyszłym roku będzie okrągła rocznica) i zastanawiając się nad celowością mojej tu sprowadzki, tak to wyraziłem w wierszu zamykającym tomik ("Przyjazd do Warszawy"):
po co przyjechałeś skoro tam ojczyzna
gdzie czucie i wiara mówi silniej?
cóż odpowiem?
trzeba szukać pełni
ćwicząc także mędrca szkiełko i oko
        W sumie dokonuję rekapitulacji swego życia, bo oprócz wątków małoszyckich (z miejsca urodzenia) i kacickich (z miejsca wypoczynku), rozsnuwam obrazy, można nawet powiedzieć - wątki, wyrażające pewną filozofię o charakterze religijnym, egzystencjalnym, politycznym. Myślę, że ten tomik nie jest przełomowy, bo kontynuuje dawne zaabsorbowania, więcej - obsesje, jednak artyzm tych wierszy, jak mi się wydaje - jest bardziej współmierny z nabytym doświadczeniem, niż dawniej, a więc wznoszący w porównaniu z wcześniejszymi dokonaniami.

        Opuszczając rewiry poezji, zapytam, jak wielki, uogólniając, jest Pana dorobek?
        Ilościowo znaczny... bo w sumie wydałem 15 książek (niektóre to doprawdy książczyny), a poza poezją pisuję systematycznie krytykę literacką, okazjonalnie prozę i publicystykę. Współpracuję z pismami (ściśle teraz z „Myślą Polską” i „Akantem"), a materiałów prasowych - tych wydrukowanych - zebrało się dość dużo, dużo ponad tysiąc. To rejestr ilościowy. A dowodem uznania dla poziomu mojej twórczości może być w jakiejś mierze kilka ważnych nagród w konkursach literackich, audycje radiowe z moimi wierszami, i słuchowisko oparte na moim opowiadaniu; uwzględnienie moich wierszy w antologii amerykańskiej naszej rodzimej poezji, obok wierszy Jana Pawła II, ks. Twardowskiego, Brylla, Gąsiorowskiego. Mógłbym o dowodach względnego docenienia mojej twórczości powiedzieć więcej, lecz nie chcę tu być drobiazgowy; uważam nawet, że docenienie mojej sztuki dopiero mnie czeka, o ile, oczywiście, moja poezja nie okaże się z jakichś względów niewygodna, co jest możliwe.

        Niewygodna? Przepraszam, ale tutaj mnie Pan zaskoczył... Pamiętam czasy tzw. „realnego socjalizmu", kiedy wielu twórców, w tym poetów, było skazanych na milczenie w oficjalnych wydawnictwach z powodów politycznych. Zresztą tzw. „niewygodnych” drukowano w drugim obiegu, a Naród to „pochłaniał". To była swojego rodzaju nobilitacja, druk np. w paryskiej „Kulturze". W dzisiejszych czasach pełnej, niczym nieskrępowanej wolności słowa, co Pana zdaniem może być w poezji „niewygodne"? I dla kogo: czytelników, krytyków, a może wydawców liczących przewidywany nakład i zysk?

        Powiem od razu: przez całe lata i ja należałem do niewygodnych. Więcej, po cichu zwalczanych (moja teczka w IPN jest na razie niedostępna), na przekór temu pragnieniu, by być w zgodzie ze sobą, a to „sobie” było zbieżne z oczekiwaniem „światłego” narodu. Tak więc, rozumiem, że ma Pan skrupuły, słysząc o moich skrupułach, co do prawdziwości brzmienia wyrażenia „poezja niewygodna". Ale ja z Pana pytania wybiorę zwrot, że żyjemy w czasach „nieskrępowanej wolności słowa". Nie ma takiej wolności: ta wolność, która płynie z eteru i z telewizji jest polityczna, dostosowana do strategii mocodawców, partii sprzymierzonych i taktyki (chęci wywołania wrażenia). To wygląda tak, jakby było wiele prawd, a Pan wie, że Dekalog uczy, że jest tylko jedna prawda. Jedna miłość, jedno dobro. A co zauważam, w dzisiejszych czasach, nawet w poezji, która odzywa się zaledwie dyszkantem, za niewygodne? Uważam to za niewygodne, że życie publiczne, a i prywatne stało się grą, wobec czego nie ma autentycznego pociągu do pracy, do zdobywania wartości (a nie np. kupowania ich). Że zanika potrzeba tradycji, w życiu narodowym i rodzinnym. Wsłuchani jesteśmy w nowinki jak za czasów Arian, i stąd próbujemy czerpać pokarm dla naszych trudnych dni. Że nie chcemy patriotyzmu, więcej: nie chcemy Polski, tak dobrowolnie - co widać dobrze w timbre brzmienia lektur szkolnych - od Gombrowicza, poprzez Schulza do Miłosza. Wystarczy? Czy w ogóle coś jest wygodne, poza wyciągnięciem nóg przed fotelem podczas oglądania telewizji?

        Czy minęły już czasy, gdy poeta był sumieniem Narodu, często jego doradcą, pocieszycielem, czasami miał do spełnienia wręcz jakąś szczególną dziejową misję? Przykłady można tutaj mnożyć. Ostatnio przeczytałem przedruk wierszy i piosenek Kornela Makuszyńskiego pisanych podczas wojny polsko-sowieckiej w 1920 roku. Odebrałem je jako naiwne i mało udane. Do czasu, gdy zapoznałem się z listami żołnierzy z frontu do poety... Poczułem się głupio, spokorniałem. Te proste strofy trafiały prosto do serc tych, którzy przelewali krew za Ojczyznę. Dodawały im otuchy, pozwalały przetrwać. Każdy, szczególnie trudny czas, powinien mieć „swoich poetów". Czy w XXI wieku będzie jeszcze miejsce dla tego typu, nazwijmy to - misyjnej poezji?
        Odpowiem dookolnie. Poeta jest sumieniem Narodu, choćby Naród tego nie chciał. A taki germański autor jak Friedrich Hoelderlin, powiedział wręcz: „Co się ostaje, ustanawiają poeci", zaś Czesław Miłosz wprost: „Poeta pamięta". Co więcej, nasza historia narodu potwierdza w całej rozciągłości, że jego przywódcami, gdy zabrakło królów i żywego języka ojczystego, stali się poeci, zresztą wywyższeni przez to na Wawelu. Ojczyzną był wtedy język, i obyśmy znów nie doczekali tej chwili, że tak miałoby się powtórnie stać. Lepiej, gdy strukturę państwa stwarza rząd, granice, sejmowanie. W tym więc sensie, że poeci, nie tylko trzej czy czterej wieszczowie, podtrzymywali polskość, funkcja odpowiedzialności za Naród poezji się skończyła. Ale że poezja jest czy raczej powinna być sumieniem Narodu - zgadza się. Tak się składa, że ci z naszych wielkich (Herbert, Miłosz) pozostają, ponieważ wzbogacają naród, jednoczą go i uniwersalizują, podnoszą do godności i apoteozują. Odpowiem na pytanie jeszcze tak: poezja ma strzec uczuć, w tym uczuć patriotycznych. I istotnie, jaka by ona nie była, biała czy rymowana, te role musi spełniać i spełnia. Także dodam do tego przykład z własnego podwórka: mój dziadek, ze strony matki, Łukasz Krakowiak, też walczył w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku. I proszę sobie wyobrazić, że gdy już leżał w łóżku, obłożnie chory, a spod poduszki wyciągał po pół papierosa, a i tego było za dużo, nie opowiadał mi już o swoim sołtysowaniu, o drugiej żonie, która źle z nim postąpiła, nawet nie o samopoczuciu - mówił wierszami Konopnickiej, poezją legionową, wyzwoleńczą. I tam były takie słowa, dla mnie banał: „Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani, że za tobą idą chłopcy malowani?", a on się rozczulał i widział w tym wielki sens. Takich wierszy-pieśni znał dziesiątki. A dlaczego teraz o tym mówię? One tłumaczyły jego ofiarę zdrowia, śmierć matki (na serce), utratę powabów młodości. No, więc w tym sensie, że usprawiedliwia wielką odwagę, ofiary nawet dla upadłej Ojczyzny, poezja żyła i żyć będzie. A czy nasza, dzisiejsza poezja, może podźwignąć tę rolę i czy tu jej miejsce dla takiej roli? Chciałbym, żeby nie było okazji do zastępowania państwa poezją, wyzwalania go nią - tak, wierzę, nasz naród jest duży i skupi się wokół słowa w sytuacji w pełni znormalizowanej, wolnej, a może dopiero scalić go, a wręcz wyprowadzić do niezależności pełnej, do trwania ciągłego, gdyby miało być kiedyś zagrożone.

        O ile wiem, angażuje się Pan także w działalność społeczną, prowadząc liczne warsztaty z adeptami, powiedzmy może tak - jeszcze nie do końca w pełni ukształtowanymi, opierzonymi - wyrobnikami pióra. Za tego rodzaju działalność dostał Pan dyplom od ministra kultury - Waldemara Dąbrowskiego. Proszę powiedzieć, jak ta Pana działalność animacyjna wygląda konkretnie?
        Rzeczywiście, udzielam się społecznie, może nawet nie tak z potrzeby działania, ile z konkretnych zamówień. Liga Kobiet Polskich potrzebowała kogoś, kto poprowadziłby warsztaty literackie, zgodziłem się na propozycję. Po latach współpracy narodził się piękny almanach z poezją zrzeszonych w stowarzyszeniu pań. Robotnicze Stowarzyszenie Twórców Kultury pod wodzą Pawła Soroki szukało człowieka, który służyłby radą i doświadczeniem pisarzom jeszcze nie zawodowym, ale mającym do pisania predyspozycje. Przychodzę tam, nawet - oprócz wygłaszanych uwag - publikuję w ich organie, „Własnym Głosem", całą, związaną z ruchem RSTK, kolumnę krytyki literackiej. Wreszcie mój alians, moje przymierze z Klubem Twórczości „ŻAR", tak świetnie prowadzonym przez Andrzeja Żakowskiego, stale mi przypominającego o spotkaniach grupy, dobierającego mnie do jury konkursów, widzącego mnie we współpracy z pismem „Sekrety ŻARu” (i tu ukłon w Pana stronę, inicjatora tego wywiadu, a przede wszystkim redaktora prowadzącego to pismo oraz Małgorzaty Drzewińskiej - inicjatorki sprzed kilku lat wydawania skromnego okazjonalnika pod tym tytułem, a przekształconego w 2004 roku w profesjonalny kwartalnik kulturalny). W tej - można powiedzieć Pańskiej i mojej grupie - ludzie są mili, cieszący się każdym osiągnięciem, spragnieni ciepła. Także pisarze współpracujący z ŻAR-em, Andrzej Zaniewski, Irena Pursa, Jan Zdzisław Brudnicki to ludzie o wielkich sercach. Bardzo się cieszę, że mogę tu być w tym „zodiaku” potrzebny, i wspólnie szanować się w tych niełatwych dla uczucia, wymagających czasach.

        Trzeba przyznać, że Pana nazwisko jest dosyć oryginalne. A może to pseudonim artystyczny? Liczę w tym miejscu na Pana poczucie humoru, bo - jak wiadomo - z nazwiskami czasami lepiej nie zaczynać...

        Rzecz ciekawa, brzmienie mojego nazwiska kojarzy się z pewną częścią kostiumu damskiego. Jak najbardziej niesłusznie. Część garderoby sobie, nazwisko sobie, zresztą powstało wcześniej od jego damskiego odpowiednika. Kazimierz Rymut ("Nazwiska Polaków” 2001, t. II) jego pojawienie się ustalił na rok 1375, od „Stan” (1136), a następnie od imion złożonych Stanisław, Stanimir oraz od „stanąć". Korzenie mojej rodziny, znanych mi przodków w linii męskiej, tkwią w Małoszycach i Brudzewicach, w lasach Spalskich, na początku XIX wieku. Niejaki Stanik w 1812 roku (tak podaje Jan Wiśniewski w „Dekanacie Opoczyńskim") pracował na rzecz proboszcza brudzewickiego. Ale nie był jakimś tam niewolnikiem, on posiadał dom, pole uprawne, już nie pamiętam z jakim areałem. Moi rodzice jeszcze tam w pobliżu mieszkają, Warszawiakiem jestem więc z pierwszego pokolenia, ale z racji korespondencji i druków (tłumaczeń) czuję się (niekiedy) obywatelem świata.

        Bardzo dziękuję, w imieniu redakcji i naszych czytelników, za niezwykle interesującą rozmowę i życzę wielu sukcesów literackich. Mam też nadzieję na dalszą Pana współpracę z Klubem Twórczości „ŻAR” oraz naszym kwartalnikiem kulturalnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz